Bardzo lubię rozkminy słowne Ani Brzozowskiej. Rozbieranie na części pierwsze, pokazywanie źródłosłowu, konotacje, tak bardzo często zapomniane i niedostrzegane, a które znamy podświadomie, które pracują w nas, w naszej podświadomości. Moim zdaniem nie doceniamy wagi słów w naszym życiu. Mówimy z “automatu”. A potem dziwimy się, że ktoś nie zrozumiał, albo zrozumiał inaczej niż my chcieliśmy. Wszyscy wiemy, że “Na początku było słowo”. Znamy to wszyscy. Mamy to wdrukowane. “Słowo” to z greckiego LOGOS, ale to znaczenie w tłumaczeniu jest mocno okrojone, bo “logos” to też “źródłosłów”, a co jest źródłem słowa? Myśl. A co jest przed myślą? Intencja. Czyli za każdym słowem, za każdym wyborem naszego słowa, możemy tak naprawdę odczytać intencję. Możemy dotrzeć do innych znaczeń danego słowa, a co za tym idzie do innych interpretacji całej sytuacji. Otwierają się przed nami nowe drzwi, nowe światy, nowe możliwości. Tak jak w przykładzie od Anna. Ja osobiście przywiązuję ogromną wagę do słów. Do tych, które słyszę, do tych, które mówię i do tych, które myślę. Zaczęło się od tego, że kiedyś nie mogłam mówić. Tak fizycznie. Mój aparat mowy nie pracował normalnie. Bełkotałam. Najbliżsi mnie czasem rozumieli mniej, czasem bardziej, obcy - prawie wcale. Musiałam wtedy nauczyć się znajdować słowa, które były dla mnie fizycznie wymawialne i “rozumialne” dla otoczenia, a więc musiały to być słowa, które oddają to, co chcę powiedzieć, a jednocześnie były łatwe dla mnie do wymówienia. Następowało więc poszukiwanie synonimów, bądź znajdowanie innych słów, które w połączeniu z gestami czy innymi formami ekspresji były w stanie przekazać to, co ja chciałam powiedzieć. Nauczyło mnie to dużej uważności na słowa same w sobie. Na docenianie ich wagi i mocy. Na przeliczanie sił na zamiary, bo jak się aparat mowy szybko męczy i wiesz, że wszystko co mówisz powyżej trzech zdań staje się kompletnie niezrozumiałe, to trzeba się streszczać. Zawrzeć jak najwięcej treści w jak najmniejszej liczbie słów. Każde jest przemyślane, każde ważne, nie ma miejsca na pomyłkę, na użycie czegoś niepotrzebnego. To tak, jakby mieć 14 zapałek na dwutygodniowy biwak - możesz użyć tylko jedną każdego dnia, inaczej nie będziesz jeść na ciepło i się nie ogrzejesz danego wieczoru. Tak, uważność. Towarzyszy mi do dziś i przeniosła się również na inne obszary. Taka lekcja z całej tej - jakby to niektórzy powiedzieli - “tragedii”. To nie tragedia. Tylko lekcja. Doświadczenie. Ale będąc w tak trudnym doświadczeniu choroby i niepełnosprawności trudno to dostrzec. Jesteśmy w cierpieniu, w niemocy. Ale każda choroba zaprasza nas do spojrzenia na siebie inaczej. Do spojrzenia na siebie i swoje życie z lotu ptaka, z pozycji obserwatora. Do zadania pytania nie “dlaczego mnie to spotkało?”, tylko “co mi chce to pokazać i jak mogę to wykorzystać?”. “Dlaczego mnie to spotkało?” to najgorsze pytanie, bo stawiamy się w pozycji ofiary. Los mi to zesłał, Bóg mnie tak doświadcza, mnie, biednego maluczkiego zjadacza chleba. A to nie tak. Nikt na nas nic nie zsyła, nic nie dzieje się bez naszego udziału i przyzwolenia. Cytując klasyka “jesteśmy jednocześnie twórcą i tworzywem”. Tak, wielu się teraz obruszy na stwierdzenie, że sami sobie tę chorobę zafundowali - “jak to, ja? Ja miałbym chcieć być chory?! Nikt świadomie przecież by się na to nie zdecydował!”. Świadomie nie. Podświadomie - tak. A jak wiemy to podświadomość kieruje w 95% naszym życiem. Dopuszczenie myśli, że jesteśmy za WSZYSTKO w naszym życiu, że mamy w tym swój udział, to pierwszy krok to wyjścia z pozycji ofiary i wzięcia odpowiedzialności za własne życie. Do życia, które kreujemy czynami, a wcześniej słowami, a wcześniej myślą, a wcześniej intencją. Zastanawiając się nad tym, co mówimy, możemy dojść bardzo daleko i głęboko w siebie. Możemy dojść do pokładów, o których istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Możemy dojść do odkrycia całkiem nowych światów wewnątrz nas…